Gdzie rzeka płynie z wolna, bigos paruje, a flisacy oczy rwą (urodą)

21:18


Ach, te upały! Wyskoczyłabym nad morze – wystarczyłby mi drogi Bałtyk, z pewnością dzięki wysokim temperaturom już odpowiednio nagrzany. Na razie jednak muszę zadowolić się wspomnieniami, choć niedawnymi. Dwa tygodnie temu „żeglowałam” sobie po dwóch rzekach – Sanie i Bugu, choć czasownik ten użyty jest grubo na wyrost. 
Na Sanie bowiem tak naprawdę wiosłami machali flisacy, a ja i reszta silnej grupy pod wezwaniem (Dorotki i Karoli z POT - ta ostatnia ze mną na focie) siedziała przy długim stole i powiększała „oponki”. Galara to łódź stabilna, płaskodenna i długa, więc takowy stół na wiele osób można na niej zainstalować i jeszcze dodać ławy, aby towarzystwu zapewnić wszelkie wygody. Na naszym stole zaraz pojawiły się napoje, nie tylko te grzeczne, bez procentów.
Do kieliszków nalewał sam Andrzej Szoja, cechmistrz Bractwa Flisackiego pw. Św. Barbary, które nasz spływ organizowało. Sam nie pił i „młodym wilkom” kierującym galarą alkoholu nie dawał. – Galar to statek znany i używany do żeglugi od stuleci – opowiadał. – Najpierw w lokalnej żegludze na górnej Wiśle i Sanie, a potem wykorzystywano go w spławie towarów aż do Gdańska. Jest kilka rodzajów galarów, ale największy i najsolidniejszy to ten nasz, ulanowski – dodał z dumą, uderzając mocną dłonią w drewnianą burtę.
Ulanów założył cztery wieki temu Stanisław Ulina Uliński, czego pamiątką jest nazwa miasta dziś leżącego w województwie podkarpackim, w diecezji ojca Mateusza czyli sandomierskiej – swoją drogą, dlaczego nasz dzielny kapłan jeszcze nie tropił rozwiązywał zagadki kryminalnej w tym malowniczym miejscu, nie rozumiem!? W Ulanowie natomiast urodził się Wincenty Pityński, który jako ostatni flisak, aż do 1963 zarobkowo spławiał drewno.  Dziś flisacy z Bractwa powołanego znów do życia przed 10 laty wożą jedynie turystów po Sanie i wspominają z łezką w oku dawne dzieje, gdy Ulanów cieszył się sławą stolicy polskiego flisactwa.
Zastanawiałam się, czy w dawnych czasach serwowano im równie smakowity żurek z uczciwą wkładką (jajko i kiełbasa) oraz bigos, jakimi nas uraczono. Z pewnością zachowały się zaś z przeszłości szanty flisackie, intonowane na pokładzie. Nota bene, wyczytałam niedawno, że słowo szanty powinno się używać jedynie w odniesieniu do pieśni wykonywanej przy pracy, a nie rozrywkowo, jak to dziś bywa chociażby w przypadku festiwali szantowych (J. Wadowski, Pieśni spod żagli, Gdańsk 1957). Panowie głosy mieli silne i czyste, a przy pieśni czas niepostrzeżenie szybko płynął i tak już trzeba było zawracać przy ujściu Tanwi do Sanu – nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na moment łączenia się dwóch rzek, odmienny ich koloryt i nurt. Tanew to rzeka czysta, górska – wyjaśniał Andrzej Szoja i zaraz znów wracał do przerwanej strofy piosenki: „Przeorałeś flisie Wisełkę do Gdańska, a teraz przygrywasz na skrzypeczkach z pańska”. Żałowałam, że mój spływ Sanem trwał tak krótko, zaledwie godzinkę, bo była to niezwykła podróż do przeszłości. A i doznań natury estetycznej nie zabrakło, gdyż młodzi flisacy to chłopaki postawne (jeden z „naszych” miał blisko 2 metry wzrostu!) i gładkolice.

Zobacz również:

0 komentarze